Opowiadania i sceny bez ładu i składu #4
Stoję
przed domem. Jest cały obłożony potłuczonymi talerzami – fanaberia matki. Jest
już prawie ciemno, ale w domu nie pali się żadne światło. Dziwne, rodzice
powinni już wrócić z pracy. Otwieram drzwi kluczem i wchodzę do środka. Jest
cicho. Ogłuszająco cicho. Nie zaświecam światła. Ściągam skórzaną kurtkę i
czarne tenisówki, jest za ciepło by chodzić już w glanach. Idę do kuchni, która
znajduje się na końcu korytarza. Każdy mój krok słyszę trzy razy głośniej niż
zazwyczaj, a chodzę dość cicho. Tu już po ciemku sobie nie poradzę. Świecę
światło i kieruję się do lodówki, po drodze wyciągając talerz, i szklankę.
Otwieram drzwiczki z zamiarem wzięcia soku pomarańczowego. Automatycznie po
niego sięgam, nawet nie patrząc do środka. Dopiero przy zamykaniu drzwiczek coś
rzuca mi się w oczy.
-
Wydawało ci się – mówię do siebie.
-
Może lepiej sprawdź? – odpowiadam sobie.
-
Po kiego grzyba? – dziwię się.
-
A może to nie twoja chora i wybujała wyobraźnia, z którą nomen-omen jest multum
kłopotów, a coś poważniejszego? Sprawdź! – trzymam przy swoim. Nalewam sobie
soku i odstawiam butelkę na blat. Piję łyk.
-
Mówię, że mi się wydaje – macham ręką.
-
Masz sprawdzić! – krzyczę na siebie.
-
Po co?! – odparowuję.
-
SPRAWDŹ! – wydzieram się.
-
Dobra, dobra, już – uspokajam mojego rozmówcę. Wracam do lodówki, odkładam na
swoje miejsce sok i spoglądam na środkową półkę, pewna, że coś mi się
przywidziało.
-
Widzisz? Nic tu nie ma – pokazuję sobie równo stojące jogurty.
-
Sprawdź niżej, ślepoto – wzdycham z rezygnacją. Patrzę na najniższą przegródkę.
Na początku nic niezwykłego: szynka w woreczku, kawałek żółtego sera, główka
sałaty lodowej, nierozpakowany twaróg z datą ważności do dziś, pół cytryny i
puszka piwa taty. Norma. No, może prócz tego twarogu. Powinnam go wyrzucić.
Schylam się, by go wziąć, gdy nagle
widzę, że sałata jest lekko rozcięta i coś za nią odbija światło, choć jest
przygniecione szynką. Wyciągam warzywko i… krzyczę. Jest w nią wbity nóż z
pobrudzoną na czerwono rączką i częścią ostrza. To krew. Na pewno krew.
-
I po co ja tam zaglądałam?! – pytam się z łzami w oczach.
-
Bo jesteś idiotką – odpowiadam sobie, zgadnie z prawdą.
-
Przestań, błagam cię. Przecież sałata nie może krwawić!
-
Więc…?
-
Y…
-
NO WIĘC…?
-
To nie jest jej krew – zamieram. Zapada cisza, słyszę w niej bicie swojego
serca, a przed oczami mam straszliwe sceny morderstw z filmów. Czuję w ustach
suchość. Organy skręcają mi się ze strachu. Zaraz zemdleję!
-
Strasznie głośno oddychasz – zauważam.
-
A, zamknij się – wzdycham z zażenowaniem. Czy to drugie ja nie może sobie
pójść? Opuścić pokoju?
Ciąg Dalszy Nastąpi...
Diamentowa Róża
[prawa autorskie zastrzeżone]
Komentarze
Prześlij komentarz
Każdy komentarz dodaje więcej sensu temu, co tu robię.
Dzięki, że jesteś :)