Opowiadania i sceny bez ładu i składu #13 - dalsza część "Podwójne Ja"
Powolnym ruchem zdejmuję plastelinowe kulki i sięgam po moją
broń, niczym po rękojeść miecza. Stoję za Rowanem. Podejdę od tyłu i… nie
wierzę, ja mam zamiar kogoś zabić, a przynajmniej porządnie zranić! Dobra, raz
się żyje.
Dość szybko i jak najciszej podchodzę do niego. Jestem tuż
przy nim. John już mnie widzi, ale na szczęście nie zdradza wzrokiem czy
wyrazem twarzy mojego położenia. Profesjonalista. Patrzę na masywne ciało.
Gdzie najlepiej wbić ten cholerny szpikulec? W tors? Nie chcę go zabić, a
jedynie sprawić, by nic nam nie zrobił. W sumie, to jedno i to samo. Noga?
Przewróci się i tak może w nas strzelić. Głowa? Nie, nie odważę się. Ręka! Tak,
ręka! Wypuści pistolet i będziemy mogli uciec! Brawo, Megan.
Mierzę w rękę, którą w połowie trzyma przy sobie. Dam radę,
dam radę. Zamachuję się i wbijam szpikulec.
Słyszę krzyk i strzał. Jarzębina upada. Łapie się za… bok.
Robi mi się zimno. Widzę krew tryskającą z rany. Nie mogę się ruszyć.
- Ty
szmato! – wrzeszczy na mnie. Wyciąga w moją stronę rękę z bronią. Znów krzyk.
Inny, wyższy. Tym razem to ja. Ja krzyczę z bólu i przerażenia. Upadam. Dławię
się łzami. Wszystko jest jak gdyby daleko. Czuję się jak obserwator.
Jarzębinka znów we mnie mierzy. Brakuje
mu jednak kul. Nie zdąża załadować magazynku. John podbiega i wyszarpuje mu z
ręki uzbrojenie. Kopie go w głowę, a napastnik traci przytomność.
Coraz ciężej jest brać oddech.
John znika z mojego pola widzenia. Znów słyszę krzyk. Nie
wiem, kto krzyczy. Zapada cisza. Jest jeszcze gorsza niż strzały czy krzyki.
Jest po prostu ciszą, która nigdy nie zwiastuje nic dobrego; ciszą przed burzą.
Chwilę leżę, zbieram siły. Siadam. Piekielnie boli mnie
ramię. W następnej kolejności jest głowa. W ustach czuję smak krwi. Skąd się
tam wzięła? Koło mnie leży bezwładne ciało Rowana. Z boku głowy ma krwawe ślady
po bucie Johna. Wciąż sterczy z niego szpikulec. Zaraz zwymiotuję… tyle krwi…
Polowi wstaję. Trochę kręci mi się w głowie. Zapieram się i wyciągam z rany
przeciwnika moją, jakże profesjonalną, broń. Głęboko się wbiła. A jak przy tym boli
ramię! Syczę z bólu.
Rozglądam się po polanie. Dalej leży Six. Też jest
nieprzytomny. A gdzie John?
- John?!
John?! – wołam, przerażona. Ogarniają mnie złe przeczucia. Słyszę cichy jęk. To
on, jestem tego pewna.
Podchodzę do ciała Sixa. Pod nim leży
John. Jest przygnieciony przez Szósteczkę, który jest dość masywny i musi sporo
ważyć.
- Już ci pomogę, spokojnie – uspokajam go, a może
siebie? Napieram na sporej wagi cielsko. Znów boli ramię. Jezu, jaki ból! Nie
przestaję. Niewiele to daje, ale zawsze coś. Teraz podchodzę od tyłu do Johna i
chwytam go pod ramionami. – Na trzy, zacznę ciągnąć – informuję go. – Raz… dwa…
trzy! – zaczynam go ciągnąć w swoją stronę. Słyszę jak jęczy i syczy. Jednak nie przestaję. To działa! Po
chwili John leży u moich stóp, a Six już go nie przygniata. Czuję się
wykończona. Siadam obok Johna.Diamentowa Róża
[prawa autorskie zastrzeżone]
CDN
Komentarze
Prześlij komentarz
Każdy komentarz dodaje więcej sensu temu, co tu robię.
Dzięki, że jesteś :)